Medal of Honor
Raz jeszcze dane mi jest wziąć na warsztat najnowszą odsłonę wiekowej serii, którą wydawca nagle ze wszystkich sił stara się przywrócić do życia. W przypadku Castlevania: Lords of Shadow operacja została przeprowadzona pomyślnie, pacjent przeżył, twórcom należą się duże brawa, zaś fani długo nie odejdą od ekranów i nie poczują się oszukani. Teraz oto z kolei w czytniku mojej konsoli zakręcił się Medal of Honor i po ukończeniu kampanii oraz rozegraniu wielu partyjek po sieci muszę wystawić grze odpowiednią notę… Czy Electronic Arts także może być z siebie dumne? Jak wypadła ekshumacja?
28.10.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:48
Na początek jednak krótka lekcja historii. Medal of Honor pojawiło się jeszcze za czasów pierwszego PlayStation. Mieliśmy tu okazję wybrać się w podróż po zachodnim froncie drugiego największego konfliktu w historii ludzkości. Graficznie produkt nie miał sobie równych i szybko trafił w serca graczy. Temperaturę podniosła na konsolach kontynuacja o podtytule Underground, gdzie wcielaliśmy się w członkinię francuskiego ruchu oporu. Rozgrywka została wzbogacona o kilka fajnych patentów, jak choćby misje skradane - pod przykrywkę dziennikarki, bohaterka wykradała kluczowe dla losów wojny informacje. Potem za sprawą premiery Allied Assault na komputerach osobistych o serii dowiedział się cały świat. Kultowe lądowanie na plażach Normandii pamięta chyba każdy i to właśnie dzięki tej części "Medal Honoru" stał się marką, z którą należało się liczyć.
O Spearhead oraz Breakthrough wspominać nie trzeba – ot, fajne dodatki. Nieco inaczej sprawa się ma z kolejnymi konsolowymi odsłonami, czyli Frontline i Rising Sun. Pierwsza odniosła spory sukces, podczas gdy druga została uznana za najgorszą z wydanych części. Wtedy już Electronic Arts świetnie zdawało sobie sprawę z fenomenu „medala”, dlatego bombardowało fanów niemal co roku nową częścią - z czego wiele okazało się niestety klapą. Ostatnie multiplatformowe Airborne nie jest tu wyjątkiem… Po nim nastała długa przerwa, którą kończy dopiero najnowsze dzieło studia Danger Close współpracującego z DICE, czyli... Medal of Honor – tak po prostu. Serię dotknęła dokładnie ta sama rewolucja, co konkurencyjne Call of Duty. Żegnamy oto okopy II Wojny Światowej i wyruszamy do Afganistanu, gdzie nazistów zastąpią "talibowie". Konflikt na Bliskim Wschodzie to trochę śliski temat dla Amerykanów, ale kontrowersje pomagają w sprzedaży...
W kampanii dla samotnego gracza przyjdzie się nam wcielić w kilku żołnierzy, co jest nowością. Zawsze mieliśmy jednego bohatera, który dzielnie sam radził sobie z powierzonymi misjami, tu natomiast dostajemy ich aż trzech. Spodziewacie się, że zabieg ten ma na celu poszerzenie i pogłębienie wątku fabularnego? Cóż, gdyby w Medal of Honor była jakaś konkretna historia, pewnie bym się zgodził, lecz tak naprawdę EA postanowiło postawić na przedstawienie dylematów żołnierza - a jak wiadomo, świetnie wyszkolony wojak nie ma czasu na rozmyślanie o pierdołach i skupia się wyłącznie na rozkazach. Nie ma mowy, byście przez te 5 czy 6 godzin potrzebnych na ukończenie gry mogli się zaprzyjaźnić z którąkolwiek z postaci. To jedynie pionki, zaś cała otoczka polityczna przewija się gdzieś w tle i nie przykuje uwagi, bo jest też najnormalniej w świecie nudna.
[break/]Od strony rozgrywki to chciałoby się rzec typowy przedstawiciel epoki Modern Warfare. W sumie obecnie naprawdę trudno uniknąć porównań do współczesnego Call of Duty. Nie chodzi tu naturalnie o liniowe lokacje, będące domeną strzelanek, lecz nie zabraknie patentów, które do zabawy wprowadziło właśnie dzieło Infinity Ward. Są akcje choćby z użyciem noktowizora - wtedy naturalnie mamy lekką przewagę nad zdezorientowanymi przeciwnikami, zaś zielony filtr przecinają wiązki lasera umieszczone na broni. Następnie jest jeszcze wsparcie lotnicze, ale nie zasiądziemy za sterami latającej fortecy, lecz namierzymy specjalnym urządzeniem cele naziemne. Do dyspozycji dostajemy kilka rodzajów rakiet oraz działa olbrzymiego kalibru, pustoszące całe garnizony wojsk. Wygląda to całkiem znośnie, niemniej uczucie deja vu w pewnym momencie staje się nie do zniesienia. Nie inaczej jest też w czasie klasycznej wymiany ognia...
Kampanię podzielono na szereg z pozoru nie powiązanych ze sobą misji. Znajdzie się miejsce między innymi na odbicie zakładnika, czy obronę kluczowego punktu, a nawet krótką przejażdżkę quadem. O rewolucji mowy nie ma. Wszystko ściśle trzyma się banalnego planu, gdzie rozwalamy kolejne fale nadbiegających przeciwników ubranych w prześcieradła, albo turbany, następnie dochodzimy do drzwi, które nasza postać lub kompan z drużyny otworzy stylowym kopniakiem i gdzieś dalej powtarzamy tę samą czynność od początku. Na dłuższą metę wkrada się w końcu nuda, zaś sytuacji nie ratują nawet pogaduchy między bohaterami. Dlaczego? Cóż, ustaliliśmy, że mamy do czynienia z prawdziwymi żołnierzami, więc trudno tu o jakieś porywające dialogi, emocje. Wymianę poglądów na sytuację, w jakiej się wojacy znajdują i dyskusje odnośnie odgórnych decyzji dowództwa "ładnie" dopieszczono rzucanymi na lewo i prawo inwektywami. Efekt mizerny.
Abyśmy czasem za szybko nie rzucili w kąt nowego Medal of Honor do historii dla pojedynczego gracza dorzucono tryb multiplayer. Warto zaznaczyć jednak, że o ile za głównym scenariuszem stoi studio Danger Close, tak sieciowe batalie pozostawiono do skodowania ojcom serii Battlefield. Niestety DICE specjalnie się nie popisało - została nam zaserwowana taka sama "papka", co w pierwszej lepszej produkcji spod znaku FPS. Jest Team Deatmach plus kilka wariacji obrony strategicznych punktów. To wszystko wzbogacono o system awansowania, więc tutaj też nowości brak. Mamy podział na klasy i spory arsenał, który będziemy rozbudowywać o różne elementy - te oczywiście odblokują się z kolejnymi poziomami kariery. Właściwie tyle. Mapy są sporych rozmiarów i ogólnie wydają się dobrze zaprojektowane. Całość zabawy wieloosobowej napędza znany silnik Frostbite, ale pozbawiony swojego największego atutu - destrukcji otoczenia.
[break/]Sytuacja dziwna, ale gra w trybie multi wygląda lepiej niż podczas kampanii. Jeśli o technikalia chodzi, w przypadku wersji na konsolę Xbox 360 zaleca się tytuł zainstalować na dysku, gdyż oszczędzi to nam potem sporo czasu i kilku wpadek tu czy ówdzie. Oczekiwanie na załadowanie się kolejnych misji wyraźnie ulegnie skróceniu, zaś tekstury na niektórych obiektach doczytają się po prostu szybciej. Niestety nie naprawia to wszystkich problemów. Na niewiele elementów znajdujących się w naszym otoczeniu możemy wpłynąć - taka lampa naftowa, pomimo serii z karabinu i rzucanych w nią granatów ani nie drgnie... Tragiczne są też skrypty, bowiem jeżeli wyprzedzimy za bardzo wlekących się jak muchy w smole kompanów, czekają nas tak rażące obrazki, jak choćby przeciwnicy wbiegający do pomieszczenia przez zamknięte drzwi hangaru, tudzież postacie pojawiające się znikąd. Wygląda to słabo i potrafi skutecznie zrazić do produkcji "elektroników".
Na szczęście tu, gdzie nawala grafika, produkt broni się świetnie oprawą audio. Dźwięki wydobywające się z głośników to istna poezja, szczególnie przy zestawie 5.1. Muzyka będąca od lat domeną serii wyjątkowo dobrze komponuje się z wojskowym klimatem. Obok klasycznych instrumentalnych kawałków usłyszymy także kilka utworów komercyjnych (przypomnijmy, że grę promowało Linkin Park). Na największą uwagę zasługuje jednak zdecydowanie broń - Medal of Honor to jedyna na razie pozycja, gdzie sam tylko odgłos zamka w karabinie wywoływał u mnie ciarki. EA doszlifowało więc udźwiękowienie, ale efekt też nie dziwi - przy produkcji pomagali autentyczni spece, między innymi twarz nowego "medala", czyli żołnierz amerykańskich Oddziałów Specjalnych o pseudonimie Cowboy.
Podsumowując - trudno uznać powrót Medal of Honor za wiekopomny. Do serii mam olbrzymi sentyment, mimo to jednak najnowsza odsłona zupełnie mnie do siebie nie przekonała. Można powiedzieć, że Call of Duty: Modern Warfare zaprezentowało już wszystko, co tyczy się konfliktu na Bliskim Wschodzie (chociaż osobiście w to nie wierzę). Ostatecznie odnosi się wrażenie, że dzieło Danger Close zostało wydane za późno czasowo, przez co nie tylko zniknie w cieniu konkurencji, ale też nie osiągnie na świecie takiego sukcesu, jak choćby na samym tylko rynku amerykańskim, gdzie Afganistan jest "produktem" na topie. No i ta oprawa - mocno mnie rozczarowała, zaś fabuła zwyczajnie tu nie istnieje. Miał być wielki "come back", a wyszła pozycja najnormalniej w świecie średnia. Szkoda.