Kosmiczny płacz: twórcy nowego Elite pieniądze wzięli, a słowa nie dotrzymali
Symulatory kosmiczne po wielu latach miały wreszcie powrócić do łask. Projekt Star Citizen, na którego realizację zebrano od fanów już blisko 62 miliony dolarów, przetarł nieco szlak również powrotowi pewnej dawno zapomnianej marki. Elite: Dangerous zgromadziło na Kickstarterze znacznie skromniejsze środki, ale dzięki temu nie ma przerostu formy nad treścią i produkt szybciej trafi do rąk graczy. Gorzej, że wstępnie obiecywana emocjonująca kariera w trybie dla samotników opiera się na serwerach.
18.11.2014 11:53
Innymi słowy, bez aktywnego połączenia z Internetem program zwyczajnie nie będzie działał, także w przypadku rozbijania się po szerokim kosmosie samemu. Nie bez powodu wywołało to oburzenie fanów i fundatorów, którzy zaczęli domagać się zwrotu wpłat — co w sumie jest możliwe. Nie zmienia to faktu, że na obiecankach oraz fałszywym przeświadczeniu udało się dociągnąć projekt do końca. Zysk ze sprzedaży gotowego produktu spokojnie pokryją „straty” z wycofanych zamówień, bo nie każdy krzywo patrzy na brak trybu offline. To miłośnicy starusieńkiej serii krzyczą najgłośniej.
Czemu dowiadują się o fakcie niemal dwa lata od zbiórki, a miesiąc przed debiutem rynkowym tytułu? Tłumaczenie się, że do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy zabawa bez sieci byłaby możliwa, jest zwyczajnie słabe. Zwłaszcza, że w tym samym wątku na oficjalnym forum Elite: Dangerous, w którym twórcy się tak wykręcają, mowa jest o dopracowanym, stale zmieniającym się wszechświecie, napędzanym mocą rozsianych po całym świecie rzeczywistym serwerów, które odpowiadają za to, iż gra jest na bieżąco aktualizowana, a przez to zawsze ciekawa. To szkielet, na którym opierał się od razu system, najzwyczajniej bardzo trudno więc uwierzyć w czyste intencje producentów.
Co więcej, z góry wykluczają oni opcję offline w przyszłości i prośby o stworzenie osobnego projektu z wykorzystaniem tego samego silnika oraz obiektów, nawet mocno ograniczonego funkcjonalnie, byle tylko nie musiał kontaktować się z serwerami, są bezlitośnie odrzucane. Nie ma na to ani czasu, ani chęci, ani tym bardziej pieniędzy. Sporo osób teraz zastanowi się na przyszłość, czy w takim razie powierzanie komuś pieniędzy wcześniej, by mógł zrealizować ambitną wizję w ramach tzw. crowdfundingu, to faktycznie nie jest kupowanie kota (albo też bardziej kiełbasy wyborczej) w worku.