James Cameron's Avatar

Redakcja

14.12.2009 11:36, aktual.: 01.08.2013 01:50

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Głośne filmy bezapelacyjnie muszą mieć martketing zakrojony na tak szeroką skalę, że nawet australijskie plemiona aborygenów mają pojawić się w kinie na seansie. Kampania nie powinna ominąć żadnej klasy społecznej - co jest zrozumiałe, bo w końcu dziś stworzenie obrazu pochłania kolosalne pieniądze, a każdy dzień zwłoki w zdjęciach to równowartość polskiej dziury budżetowej. Sławna twarz aktora, reżyser - wizjoner, kompozytor tani nie są, więc wszelkie reklamówki bombardują nas z każdej strony, od kubka w fast foodzie po bilbordy na zakrętach. Przy okazji i biedni ducha winni gracze wrzucani zostają w te tryby, bo na półkach sklepowych pojawiają się tytuły tworzone na podstawie Hollywodzkich superprodukcji. W większości przesłabe. A czy James Cameron, który wyciągnął z głębin oceanu Titanica, a wcześniej przywołał terminatorów z przyszłości, zawojuje nie tylko kinowe sale, lecz również nasze odbiorniki HD oraz monitory ze swoim Avatarem?

Jak głoszą plotki, uniwersum przedstawione w grze i filmie było co prawda tworzone przez reżysera wiele lat, ale prawdę mówiąc ja nie dopatruję się tu jakiejś niesamowicie oryginalnej historii. Mamy przyszłość, ludzkość zapuszcza się w najdalsze części galaktyki w poszukiwaniu surowców, których największe złoże (na naszą niekorzyść) znajduje się na nieprzyjaznej dla człowieka pod względem warunków do życia planecie Pandora. Po dotarciu do globu okazuje się ponadto, że zlokalizowana przez nas cenna ruda umiejscowiona jest dokładnie pod wioską niebieskoskórych tubylców. Na'vi, bo o nich mowa, to wytrenowani łowcy, którzy od wielu stuleci zamieszkują te rejony i doskonale przystosowali się do krwiożerczej fauny oraz flory na pozór rajskiej Pandory. Naturalnie nie w głowie im opuszczać domy i pozwolić maciupkim ludziom wydobywać drogocenny kruszec. Co w takim wypadku może zrobić rasa ludzka?

Jak to co - oczywiście najłatwiej rzucić się do walki, spróbować wymordować mierzących prawie dwa i pół metra Na’vi. Niemniej „geniusz” Camerona idzie dalej. Reżyser przedstawia zdecydowanie bardziej pokojowe rozwiązanie – po cóż mamy atakować autochtonów, skoro technologia pozwala na przerzucenie świadomości żywego człowieka w ciało sztucznie wyhodowanego tubylca, zwanego oto tytułowym Avatarem. Następnie pozostaje tylko sprawić, aby „smerfy” zaufały podstawionemu wysłannikowi i grzecznie gęsiego opuścili interesujące ludzi miejsce. Cały plan wydaje się banalnie prosty, lecz jedynie pozornie. Za „sterami” klona może zasiąść bowiem wyłącznie odpowiedni człowiek, taki o charakterystycznych genach - a o takiego łatwo nie jest.

Obraz

Dobra, mała przerwa. Wyobraźmy sobie teraz, że tych dwóch akapitów wyżej, które nieco naświetliły Wam fabułę, nie było i zaraz po odpaleniu gry oraz wyborze płci lądujemy w butach żołnierza korporacji RDA - Rydera. Krótko po tym opuszczamy obóz wojskowy i wyruszamy na podbój Pandory. Dalej mamy trochę strzelania w dżungli, a nagle ni z gruszki, ni z pietruszki stajemy się „oblatywaczem” Avatara. Sami przyznajcie, iż raczej słabe wprowadzenie do niezwykle „głębokiego” uniwersum, jakim miało to wszystko być. Aż dziw bierze, że twórcy między innymi mojego ukochanego Assassin’s Creed II, czyli Ubisoft Montreal, dopuścili się tak kalekiego oraz całkowicie niedorzecznego wstępu. Po co tu jestem? Kim jestem? I dlaczego strzelam do tych niebieskich gości skaczących po drzewach? To jedynie niektóre z pytań, jakie w pierwszych chwilach zaświtają Wam w głowie przy przemierzaniu planety. Na szczęście niezwykle bogate oraz kolorowe środowisko Pandory na chwilę sprawiło, że wyłączyłem swoją dociekliwość i zacząłem jako tako cieszyć się grą…

[break/]James Cameron's Avatar to właściwie dwa tytuły w jednym - już po kilkudziesięciu minutach rozgrywki mamy możliwość opowiedzenia się po którejś ze stron wielkiego międzygatunkowego (i kosmicznego) konfliktu. Tutaj spore zaskoczenie, gdyż Ubisoft zadbało o to, aby przemierzając dziką Pandorę, jako Na’vi widzieć ją z nieco innej strony niż ludzki żołnierz RDA. Oba scenariusze zdecydowanie różnią się między sobą, dlatego też, o ile starczy Wam cierpliwości (czego z całego serca życzę), po ukończeniu gry możecie po prostu spróbować przejść ją jako ktoś inny. Co ciekawe, sama mechanika zabawy również ulega zmianie w zależności od tego, czy gramy jako niebieskoskóry, czy człowiek.

Obraz

RDA to ciężki sprzęt oraz mocny nacisk na broń palną, aczkolwiek wychodząc poza obszary na pozór zabezpieczonego przed nieprzyjaznym środowiskiem obozu daje się odczuć zimną kroplę potu wędrującą po plecach... Planeta niemal co krok sprawia, że gracz w starciu z tak niebezpieczną fauną i florą czuje się najnormalniej w świecie bezradny. Z pomocą nie przychodzą wcale karabiny plus granaty, do których mamy szybki dostęp na „krzyżaku”, czy posiadane przez nas dziwne super umiejętności - wojak podobnie jak przedstawiciel Na’vi sam potrafi się leczyć oraz na krótką chwilę zwiększyć zadawane przez siebie obrażenia. Jest trudno, a do sprawy dokłada się jeszcze pozostawiające wiele do życzenia celowanie. Trafienie w jakikolwiek obiekt graniczy z cudem, przez co duża część magazynku zamiast w przeciwniku ląduje po krzakach.

Sytuacja ta nie ulega poprawie, gdy zdecydujemy się na wojownika z Na’vi, choć tubylcy zamiast strzelać z obrzynów posługują się maczugą lub mieczami - w „ściąganiu” delikwentów na dystans pomaga im niemniej łuk. Są dzicy, ale jeżeli spodziewacie się, że w butach „smerfa” poczujecie się niczym łowca, to od razu pozwólcie, iż ostudzę Wasz zapał - kulawe sterowanie całkowicie nie pozwala korzystać z finezyjnych ruchów oraz szybkości niebieskiej rasy. Tutaj całość opiera się na chaotycznym wlatywaniu w przeciwnika plus machaniu bronią na lewo i prawo z nadzieją na wykonanie pięciu celnych uderzeń pod rząd, które w konsekwencji dadzą nam bonus do zadawanych obrażeń. Na dodatek, pomimo możliwości wspinania się po drzewach, nie ma absolutnie mowy o tworzeniu jakichkolwiek zasadzek, tudzież wyprowadzaniu ataków z zaskoczenia.

Obraz

Postacie zbierają doświadczenie i osiągają kolejne, wyższe poziomy rozwoju, ale nie niesie to ze sobą większego sensu. Zaprezentowany tutaj uproszczony system RPG zdaje się być jakimś dziwnym żartem twórców, nie mającym nic wspólnego z tym co robimy, a na dodatek nie czujemy się nigdy wcale silniejsi. Po prostu - kiedy jest czas na wskoczenie oczko wyżej to awansujemy, lecz razem z nami także cały otaczający nas świat. Poszczególne wykonywane misje właściwie niczym się miedzy sobą nie różnią, przez co gra nudzi się jeszcze szybciej niż pierwsza odsłona Assassin’s Creed. Mało tego - miejscami to samo zadanie wykonamy dokładnie w tym samym miejscu kilkukrotnie. Czy naprawdę trzeba coś dodawać?

[break/]Obrazu produkcji broni nieci sama Pandora. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, co udało się stworzyć ekipie Ubisoft Montreal. Otaczająca gracza fauna oraz flora faktycznie żyje i prezentuje się w wielu momentach oszałamiająco, nieraz wprost oślepiając nas szerokim wachlarzem barw. Nic dziwnego - w końcu James Cameron's Avatar działa na nieco przerobionym silniku graficznym, który napędzał również olbrzymie Far Cry 2. Przemierzając ten na pozór otwarty świat wpadniemy tu i ówdzie na ślady toczącego się konfliktu - czy jest to wrak jakiejś maszyny, ciała poległych, tudzież właśnie trwające starcie niewielkiej grupy RDA z Na’vi. Niestety, o ile środowisko zachwyca, tak już modele postaci są w dużej mierze takie same, a na domiar złego mamy jeszcze koszmarną inteligencję sterowanych przez konsolę przeciwników. Często będą oni biec w ścianę albo też grzecznie sobie czekać jak ich zaatakujemy. Koszmar.

Obraz

Kuleje mocno strona dźwiękowa gry - nie padłem na placek czołem do ziemi ani przed odgłosami dzikiej "puszczy", ani kosmicznym dialektem, jakim porozumiewają się niebieskoskórzy. Dziwne połączenie angielskiego z Na’vijowskim nieraz sprawiło, że wręcz uśmiałem się do łez. Do tego dialogi są nawet gorsze od tego, co słyszeliśmy w Assassin’s Creed II (It’s me, uncle Mario!), a przysłowiowy gwóźdź do trumny wbijają wyprani z emocji aktorzy użyczający bohaterom swoich głosów. Wystarczy raptem moment, aby poczuć, że cała ta farsa stworzona jest na „odczep się”. Całej "osłuchowej" sytuacji nie ratuje też poziom Sigourney Weaver, która jest tu po Cameronie chyba drugim najbardziej znanym nazwiskiem. Naprawdę bardzo, bardzo szkoda.

Obraz

Trudno jest powiedzieć wiele dobrego o James Cameron's Avatar. Tytuł ma liczne wady i przede wszystkim brak tu tego czegoś, co sprawi, że przykuje on Was do ekranów na te 7 do 8 godzin ile potrzebnych jest na jego ukończenie. Plusów nie ma co szukać w opcji multiplayer - tradycyjne, ograne już tryby i ogólnie panujący chaos... Zdecydowanie lepiej pozostać przy Halo 3 czy Modern Warfare 2. Na uwagę nie zasługuje encyklopedia uniwersum Avatara, która także sprawia wrażenie stworzonej nieco po macoszemu i przegrywa na całej linii z tym, co mogliśmy ujrzeć w Mass Effect. Mamy typowy produkt promujący film. Cóż, do kina polecam się wybrać, ale do sklepów po najnowszą pozycję od Ubi raczej nie.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Komentarze (0)