Inazuma Eleven

Japończycy zadziwiają niebywałą zdolnością mieszania w grach różnych gatunków, co na pozór powinno owocować tworami zwyczajnie skazanymi na przedwczesną klęskę. Inazuma Eleven to na pierwszy rzut oka taki dziwoląg – projekt na licencji anime, łączący w sobie Pokémony, elementy Dragon Quest IX oraz piłkarskiej kreskówki z kapitanem Tsubasą. Zapewne dowolna inna ekipa bez trudu pogrążyłaby podobny produkt w otchłani bezlitosnej krytyki, ale akurat Level-5 to nie jest byle kto. Tak oto dostaliśmy małego potworka, wciągającego niczym kolorowa fauna Nintendo, zachwycającego systemem jak „Smocza Wyprawa” i w dodatku emanującego klimatem tego dziwnego serialu, gdzie jeden strzał na bramkę ciągnął się przez kilka odcinków...

Redakcja

23.03.2011 | aktual.: 01.08.2013 01:47

Historia skupia się wokół postaci niejakiego Marka Evansa – młodziaka będącego bramkarzem, a zarazem kapitanem w swojej szkolnej drużynie. Sportowa ekipa z "budy" Raimon należy chyba do największych obiboków w kraju, co też w końcu przybliża chłopaków na skraj rozwiązania grupy przez zarząd placówki. Jedyną szansą niedoszłych gwiazd murawy na zatrzymanie firmowych korków staje się dźwignięcie na nogi i stopniowe wspinanie w górę tabeli mistrzów. Evans, jako prawdziwy maniak z przekazywaną od pokoleń pasją do „gały”, rusza więc z misją zmobilizowania zespołu do działania, poszukując nowych członków klubu, organizując wsparcie menadżerskie, ale przede wszystkim zapędzając marudnych leni do wyciskającego siódme poty treningu. Zaczyna się długa droga po puchar, w trakcie której nie zabraknie kilku mniej lub bardziej przewidywalnych wypadków.

Jak na japońskiego „tasiemca” przystało, opowieść w Inazuma Eleven nie skupia się wyłącznie na ciągłym, bezlitosnym żyłowaniu umiejętności postaci, lecz niejednokrotnie stawia nas przed osobistymi rozterkami poszczególnych zawodników z ekipy. Znajdą się delikwenci starający uporać z własną „tragiczną” przeszłością, tudzież mydlący oczy innymi, ckliwymi dramatami, które potrafią odświętnie zainteresować gracza. Poznawanie motywów stojących za działaniami tej różnorodnej ferajny to też zaledwie czubek góry lodowej, gdyż scenariusz dodatkowo wypchany jest zmaganiami z nietuzinkowymi, wrogimi klubami, nieustannie knującymi coś za naszymi plecami, aby przyśpieszyć rozpad drużyny. Sam serial w Kraju Kwitnącej Wiśni dochrapał się obecnie kilku sezonów, przy czym anime dopiero wchodzi na ekrany telewizorów w Europie - twórcom nie brakowało więc materiału, jako tła przy zajadłym mazaniu rysikiem po ekranie.

Obraz

Właściwą zabawę można podzielić na dwa etapy – rozgrywanie uzasadnionych fabularnie spotkań oraz przeplatającą owe mecze eksplorację. Ten drugi element w dużej mierze przypomina wspomniane wcześniej dzieło RPG Nintendo - przyjdzie nam z początku włóczyć się zaledwie po kilku miejscówkach, gdzie znajdziemy pochowane po kątach kufry z przedmiotami, stoczymy losowe pojedynki treningowe (4 na 4, zamiast pełnych „jedenastek”), a także zajmiemy się polowaniem na większą ilość piłkarzy, mających zasilić szeregi klubu Raimon. Inazuma Eleven w trakcie pierwszych godzin atakuje dosyć okrutną liniowością, blokując nam dostęp do większości okolic miasta, potem dopiero powolutku udostępniając dalsze połacie terenu. Ogólnie, "szlajanie się" po świecie niestety jest zdecydowanie przeważającą częścią projektu, będąc zarazem smutną koniecznością, łączącą się z resztą kluczowych aspektów gry.

[break/]Najbardziej wciągające w projekcie Level-5 jest kompletowanie drużyny marzeń. Gotowych do udeptywania trawy talentów odkryjemy grubo ponad tysiąc, z czego tylko setka może zagrzać miejsce w ekipie. Chętnych znajdziemy między innymi za pośrednictwem naszego menadżera, nabywając ich na specjalnej planszy za zdobyte wraz z postępem w grze punkty, a także wykonując zadania dla potencjalnych asów. Jest to niezwykle żmudny, lecz i piekielnie zajmujący proces, w trakcie którego przyjdzie nam dostosowywać skład nie tylko pod kątem posiadanych zdolności, czy statystyk, lecz również przynależności do żywiołu. Dobrze przeczytaliście – każda postać dodatkowo określana jest jednym z czterech elementów (wiatr, ogień, ziemia, las), działających na zasadzie „kamień, nożyczki, papier”. Sprawia to, że przygotowania do co trudniejszych meczy mogą spędzić człowiekowi nieźle sen z oczu, gdy przeciwnik wymaga od nas szybkiego przekalkulowania mocnych oraz słabych stron wytypowanej akurat formacji.

Obraz

Latanie po okolicy, piłkarskie indoktrynowanie młodziaków plus wysłuchiwanie ich rzewnych dramatów życiowych – wszystko to ostatecznie sprowadza się do setek meczy, które rozegramy w Inazuma Eleven. Całość akcji na murawie pokazana jest z góry, narzucając obowiązkowe sterowanie za pomocą rysika. Każdemu zawodnikowi z osobna kreślimy szlaki, po których ma on w danym momencie się przemieścić, a wszelkie podania czy strzały na bramkę wykonujemy zwyczajnie pukając w upodobane miejsce. Osoby nie radzące sobie z szybkim ogarnianiem kolorowego chaosu rozgrywającego na ekraniku zawsze mogą zatrzymać czas i na spokojnie wydać drużynie odpowiednie komendy. Jedyne, co wyjątkowo irytuje podczas potyczek fabularnych, to wkradająca się na boisko odstręczająca liniowość. Często idzie zapomnieć, że tak naprawdę gramy w kolejne RPG, gdzie gęsto wlewają się przegadane, ustalone z góry zwroty akcji, a porażka, tudzież remis, zmuszają do ponownego użerania się ze scenariuszem.

Radość w duszy budzą na szczęście urywające głowę super techniki, przywodzące na myśl niestrawne dla większości normalnych ludzi seriale pokroju One Piece lub Dragon Ball. Oj tak - drybling, obrona bramki oraz strzały raczej niewiele mają wspólnego z tym, do czego przyzwyczaiła nas FIFA. Kopy, którym towarzyszą materializujące się znikąd, potężne chińskie smoki, bramkarze przywołujący czarne dziury w celu wybicia piłki z jej toru lotu, czy klonujący się napastnicy, unikający swymi sztuczkami obrony - takie akcje to chleb powszedni już w pierwszych godzinach gry, a zapewniam Was, że idąc dalej "w las", nawet najsilniejsi członkowie uniwersum Marvela mogliby sobie nie poradzić z tymi nastoletnimi magikami. Samo odkrywanie takich „trików” drzemiących u początkujących zawodników to gwarancja setek minut spędzonych na treningach i badaniu, czy dany niepozorny dzieciak potrafi podaniem unicestwić galaktykę...

Obraz

Uczciwa ocena graficznego aspektu Inazuma Eleven to naprawdę trudny orzech do zgryzienia. Z jednej strony tytuł ten wygląda jak dzieło poprzedniej generacji, zmuszając człowieka do oglądania w trakcie eksploracji skrajnie oszczędnych elementów 2D, dalece odbiegających od standardów ustalonych przez Dragon Quest IX, czy nawet Golden Sun: Dark Dawn, co sprawia lekko dołujące wrażenie jakby dostało się do rąk typową „budżetówkę”, mającą spełnić dopuszczalne minimum estetyczne. Także biegając po boisku skazani jesteśmy na obserwowanie postaci męczących się z własnym ubóstwem wizualnym. Z drugiej strony są niezłe akcje w 3D. Cóż, grze daleko do jakiegoś zatrważającego poziomu szpetoty, z tym że przez większość czasu zwyczajnie nie jesteśmy rozpieszczani.

[break/]To niemniej gorsza strona medalu, bo jest również błyszczący cudownym blaskiem rewers - kto grał w wyśmienitą serię Professor Layton, za którą także odpowiada Level-5, ten zapewne pamięta rewelacyjnie zrealizowane, animowane przerywniki filmowe. Tak się składa, że Inazuma Eleven też może poszczycić się podobnymi perełkami, ukazywanymi naszym oczom w co bardziej ważkich dla fabuły momentach. Choć są one relatywną rzadkością, tak nie sposób odebrać im godnego podziwu uroku. Do tego dochodzą wspomniane porządnie zrobione, trójwymiarowe przedstawienia poszczególnych technik specjalnych, umilających monotonię ślamazarnej akcji na murawie. Reasumując - twórcy karmią nas często prowizoryczną robotą, ale za to rekompensują ów fakt osłupiającymi „wisienkami”, dla których zdecydowanie warto niekiedy delikatnie się przemęczyć.

Obraz

Za to udźwiękowienie to zdecydowanie jedna z solidniejszych części składowych projektu. Najbardziej cieszy obecność profesjonalnego dubbingu (da radę rozpoznać głos Luke’a z gier o Laytonie), raczącego nas swą obecnością w trakcie ważnych dla historii dialogów. Może to nie wyżyny aktorskich możliwości, ale zdecydowanie aspekt ten dodaje pozycji plusa, szczególnie, że niektóre z pozoru bogatsze produkcje RPG na DS-a często pozostają nieme od początku do końca. Sama ścieżka muzyczna robi wrażenie porządnie wykonanego kawałka roboty, produkując z głośniczków utwory umiejętnie wplatające się w spokojnie zwiedzanie lokacji, jak też konkretnie zagrzewające do walki podczas intensywniejszych meczy. Zarzucę może tylko brak „wyrazu” skomponowanym motywom, przez co po wyłączeniu konsolki nie jest się w stanie zanucić żadnego.

Obraz

Decydując się na sięgnięcie po Inazuma Eleven trzeba mieć na uwadze, że w pierwszej kolejności jest to tytuł RPG, do cna przesiąknięty charakterystyczną „skośnością”, a także specyficznym klimatem tasiemców anime. Sport służy tutaj zaledwie jako tło dla całej historii i zabawy, przez co gra raczej z miejsca odrzuci osoby oczekujące po tej pozycji więcej „piłki w piłce”. Jeśli jednak dacie się porwać opowieści o ekipie ze szkoły Raimon, a także pochłonie Was ciekawie zrealizowany system gromadzenia i rozwijania wschodzących gwiazd murawy, tak bez gadania "łykniecie" ową pozycję, niczym młody pelikan rybę. Warto wspomnieć, że gdy dodatkowo dacie radę wykorzystać możliwości sieciowe oraz multi spóźnionego tworu Level-5, godziny zaczną uciekać w zastraszającym tempie, zaś DS na nowo odżyje, pomimo zbliżającego się „młodego wilka” - 3DS-a.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)