Fist of the North Star: Ken's Rage

Famitsu, chyba najbardziej renomowany japoński magazyn o grach wideo, wystawił swego czasu Fist of the North Star: Ken’s Rage mocno zadowalającą ocenę 32/40 punktów, nazywając dzieło Omega Force niezłą adaptacją oryginalnej mangi. Niestety. Z tak wysokim wynikiem mógłbym się zgodzić tylko wtedy, gdyby pełna czterdziestka oznaczała szczyt dramatu oraz klęski deweloperskiej w dostarczeniu godnej, cyfrowej wersji jakże legendarnej już serii z lat osiemdziesiątych. Twór ten najzwyczajniej w świecie zgromadził w jednym produkcie wszystkie dobre aspekty, które pamiętałem z anime i niczym bezlitosny mistrz Hokuto Shinken zniszczył je punkt po punkcie, aby tytuł mógł w towarzystwie agonalnych konwulsji zamienić się w krwawą kupę nieszczęścia. Ta gra, zanim włożyłem ją do czytnika, już niestety była martwa...

Redakcja

19.11.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:48

Część osób może się zastanawiać, czym u diaska w ogóle jest Fist of the North Star? Otóż mamy tutaj do czynienia z dosyć wykręconą, japońską wersją Mad Maksa, gdzie świat doszczętnie zrujnowała wojna nuklearna, zaś przetrwanie w zgliszczach cywilizacji stało się równie ciężkie, co znalezienie miękkiego papieru toaletowego. Bohater opowieści to niejaki Kenshiro – tajemniczy mistrz sztuki walki Hokuto Shinken, który niczym postapokaliptyczny Mesjasz przyszedł wybawić strawiony żarem ląd od rządzących na nim żelazną ręką gangów, wyglądających często jak obłąkana bojówka członków parady równości. Od syna Boga różni go jednak fakt, że nie zwalcza zła biernym oporem i miłością, a chirurgicznie wymierzonymi ciosami w witalne punkty na ciele wroga, rozsadzającymi go od środka po kilku sekundach, niczym żabę petarda w zadku. Jest to długa i usłana ludzkimi wnętrznościami droga, w trakcie której heros likwidując jednego złego po drugim zbliża się do najtwardszego z nich wszystkich - tyrana Raoha. W misji użyźniania lądu pozbawionymi gustu oprychami wesprą bohatera nowo poznani sprzymierzeńcy, urozmaicający wędrówkę własnymi, niezwykle interesującymi wątkami pobocznymi, czyniącymi tę serię tak niezwykłym dziełem - pomimo lat.

Obraz

Akapit przepełniony zachwytem dotyczył rzecz jasna komiksu oraz kreskówki – gra Fist of the North Star: Ken’s Rage jest oto niczym więcej, jak świętokradczym morderstwem licencji, na której zwłokach Omega Force zatańczyło, wdeptując w glebę moje pozytywne wspomnienia z materiału źródłowego. Jasne, tytuł stara się wiernie śledzić historię oryginału, jednak sposób prowadzenia narracji, dialogi rażące umysł przeciętnie inteligentnego człowieka oraz często wyrwane z kontekstu fragmenty opowieści, zwyczajnie zniechęcają do śledzenia fabuły. Fanów serii z pewnością ucieszy specyficzny charakter marki Warriors (na której to mechanice bazuje ten tytuł), dzięki czemu wolno nam będzie wcielić się w role kilku innych, przychylnych Kenshiro bohaterów, uzupełniając zabawę o następne, ogołocone z klimatu oraz godności wątki. Nie zmienia to tego, że twórcy po prostu pragnęli tylko i wyłącznie rzucić swój sprawdzony przez lata pomysł w inną scenerię, skupiając się głównie na doszlifowaniu tego, co robią najlepiej – pacyfikowaniu kolejnych zbiorowisk tępych jak zardzewiałe gwoździe mięśniaków.

[break/]Chciałbym niemniej zaznaczyć, że przez „robią najlepiej” miałem na myśli, iż to jest patent, który męczą od dobrych kilkudziesięciu pozycji - a mimo wszystko finalny produkt dalej pozostawia wiele do życzenia. Idea zabawy w Fist of the North Star jest do bólu prosta – idź przed siebie, zamieniając każdego we wrzeszczącą stertę flaków, aż spotkasz bossa, oczekującego identycznego potraktowania. Formułkę należy powtórzyć do wyczerpania się rozdziałów lub wcześniejszego uśmiercenia szarych komórek przez wszechogarniającą nudę. Tak, decydując się na sięgnięcie po ten tytuł musicie mieć na uwadze, iż „różnorodność” to termin, który został tutaj zgładzony przez srogą „monotonię”, władającą zmieniającymi się układami korytarzy jednakowych map, a także zastępami oprychów, identycznych zarówno pod kątem wyglądu, jak również (braku) inteligencji. Na nic zdały się wysiłki projektantów, starających się uatrakcyjnić masowe czystki zadaniami pobocznymi, sprowadzających się do ochrony załamująco bezradnych cywili, ukatrupiania nieco silniejszych liderów grup, bądź błyskawicznego szlachtowania drabów na czas. Jedyne co motywuje gracza do marnowania zdrowia na te dodatkowe zajęcia to nagrody w postaci działających przez czas trwania epizodu wzmocnień dla herosa.

Obraz

System walki stanowi trudny orzech do zgryzienia, gdyż ciężko go jednoznacznie skrytykować, albo pochwalić. Początki zdecydowanie należą do dramatycznych, bowiem Kenshiro, niczym ofiara zaniku pamięci krótkotrwałej, wykonuje tylko jedną kombinację, a dodatkowo potrzeba kilku godzin, by przywyknąć do sterowania tym klocowatym, niezgrabnym mięśniakiem. Dopiero potem, w miarę odblokowywania kolejnych zdolności oraz mocy z Tablicy Meridianowej, łańcuszki jego ciosów (tudzież innych postaci) zaczynają nabierać efekciarskiego kolorytu. Wisienką na tym dziwnie smakującym zakalcu są techniki popisowe poszczególnych bohaterów, które odpalamy po naładowaniu specjalnego paska energii - mowa tu o znanych fanom niszczycielskich zagrywkach, jak chociażby flagowe North Star Hundred Crack Fist, czy też Softness Ripping Slash, razem z resztą komicznie brzmiących ataków. Właśnie tymi trikami, wymagającymi różnych pokładów mocy w zależności od rodzaju, będziemy przerzedzać jednorazowo całe hordy wrogów.

Obraz

Kolosalną mocą, choć zarazem bolączką Fist of the North Star, jest ilość trybów zabawy przygotowanych przez twórców. Na starcie zaczynamy grę tylko z głównym wątkiem fabularnym. W miarę postępów dochodzą kolejni wojownicy, dodatkowa opcja Dream Mode pozwalająca klepać "maski" w kooperacji, a nawet swego rodzaju wariant Survival. Samo przejście podstawowego scenariusza na poziomie Normal to kilkanaście godzin zmagań, z tym że podjęcie się każdej postaci i misji może wydłużyć ten czas nawet trzykrotnie. Aczkolwiek jak już wspomniałem, wszystko ma swoją drugą, pordzewiałą stronę medalu - jaką jest niewyobrażalna monotonia i odstraszająca rutyna towarzyszące wszystkim tym „atrakcjom”. Bo w końcu ileż można rozrywać na kawałki tych samych ciemniaków z ich bossami, czego jedynym, sensownym celem wydaje się być zdobywanie nowych zdolności czy ciosów? Brnięcie w dalsze etapy powinno służyć raczej jako forma odskoczni od bardziej porywających pozycji, gdyż autentycznie każdorazowy pierwszy rzut okiem na ginących w rozbryzgach krwi oprychów daje pewne uczucie spełnienia...

[break/]Było o dobrych aspektach, złych, a teraz przyszła pora na to, co brzydkie. Lecąc po kolei – gra prezentuje się co najwyżej jak przeciętnej jakości produkt poprzedniej generacji, który też dawniej już mógł wzbudzić politowanie gawiedzi. Słabe, a w dodatku nieustannie powtarzające się modele postaci, dzięki swym wołającym o pomstę animacjom sprawiają wrażenie nieudanej partii klonów osoby po lobotomii mikserem do jajek. Dalej mamy wykonane na zasadzie „kopiuj, wklej” proste tła, składające się głównie z gruzu, straszące nie tylko odrażającą chałturą, ale również nagłym wyłanianiem się tuż przed naszym nosem (jakby tam było cokolwiek do obliczania). Największą jednak zbrodnią są tak wyczekiwane przeze mnie efekty "rozflaczania" napastników przy użyciu technik Hokuto Shinken. Zamiast prześwietleń roentgenowych oraz przesadzonych przedśmiertnych deformacji ciała, dostaliśmy coś, co wygląda jak owoce pracy niedorozwiniętego makaka, któremu pokazano narzędzie do rozciągania obiektów w Photoshopie.

Obraz

Udźwiękowienie rozpaczliwie stara się uniknąć zrównania poziomem z resztą tej opuszczonej przez opatrzność produkcji. To od gracza na samym początku zależeć będzie, czy ten element również przyłączy się do gnębienia wszystkich zmysłów, czy stanie się bardziej znośną partią owego paszkwilu. Otóż decydując się na angielski dubbing, zaserwujemy sobie sięgającą dna tandetę z aktorami, których fachu uczył prawdopodobnie głuchy na jedno ucho inspektor sanitarny. Jasne, scenariusz pisał pewnie przebranżowiony pomysłodawca reklam środków odkamieniających, lecz to w żadnym wypadku nie tłumaczy dalszego pogłębiania dramatu. Jedynie oryginalne, japońskie głosy sprawiają, że przerywniki wydają się być wykonane z pewną dozą szacunku dla starego już anime. Uważam, iż najlepszym wyborem twórców w aspekcie "odsłuchowym" było wdrożenie do projektu szeregu ciężkich brzmień, doskonale komponujących się z krwawą jatką na postapokaliptycznym pustkowiu. Oczywiście efekt końcowy mógłby zrobić lepsze wrażenie, gdyby z przyczyn technicznych podkład muzyczny miejscami nie zanikał, jakby ze wstydu przed zagrzewaną przezeń katastrofą deweloperską.

Obraz

Na wiele miesięcy przed premierą Fist of the North Star: Ken’s Rage zacząłem chłonąć wyłaniające się wiadomości dotyczące gry, wszelkiej maści zapowiedzi i zwiastuny. Tylko po co? Żeby zobaczyć kolejną, naprawdę wyjątkową licencję, pogrzebaną w imię wypuszczenia na rynek następnej, niskobudżetowej maszynki do robienia pieniędzy? Jeśli jesteście fanami genialnie napisanych zmagań Kenshiro, to pewnie - możecie rzucić okiem na to dogorywające w nuklearnym skwarze cyfrowe truchło. Ja nie czuję, żeby Omega Force oddało należną cześć rozchlapywanym przez Hokuto Shinken ciemnym masom, za co w mych oczach ekipa ta jest praktycznie skończona. Przy czym jedna ciekawa sprawa - chce mi się co jakiś czas odpalić produkcję na kilka minut. Więc jakaś niesprecyzowana "iskra" jest... Ale nie mając wiele sympatii dla legendy Hokuto, czy chociażby do marki Warriors, najlepiej postąpicie omijając tę pozycję szerokim łukiem.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)