Enslaved: Odyssey to the West

Redakcja

27.10.2010 10:34, aktual.: 01.08.2013 01:48

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Dostarczyć wygłodniałym hordom „niedzielnych” graczy "siekę" z kolorowymi fajerwerkami, czy też następną kompilację kretyńskich mini-gierek nie jest żadną sztuką. Gdzie nie spojrzeć to na jeden wybitny tytuł przypada garść mało ambitnych maszynek do pieniędzy. Stąd też podjęcie się próby opowiedzenia ciekawej fabuły, w której postacie sprawiają wrażenie realnych, targanych autentycznymi emocjami, zawsze będzie dla mnie w cenie. Przy czym nie samą grą aktorską i historyjkami się żyje, a zatem potrzeba też konkretnej rozgrywki. Na tym polu najnowsze dzieło Ninja Theory nie zawsze potrafi wspiąć się na oczekiwane wyżyny, jednak zachwyca w pozostałych aspektach, co wystarczy, żeby przynajmniej dać szansę porwać się wielkiej "Odysei na Zachód"...

Czerpanie inspiracji ze wszelkiej maści wiekowych tekstów stanowi dobry sposób na walkę z niedowładem twórczym, tak więc i ojcowie Heavenly Sword sięgnęli do przepastnych pokładów zamierzchłych dzieł. Enslaved: Odyssey to the West jest bardzo luźną adaptacją szesnastowiecznej chińskiej Wędrówki na Zachód, ale tak naprawdę poza kilkoma postaciami oraz ewentualnymi motywami ciężko mówić o wiernym odwzorowaniu jej oryginalnego przebiegu. Wcielamy się w rolę Monkey’a – swego rodzaju futurystycznego Tarzana, żyjącego w oddalonej o 150 lat przyszłości, gdzie resztki ludzkości starają się przetrwać w zdewastowanej przez wojnę rzeczywistości, z grasującymi luzem maszynami, opętanymi rządzą mordu. Nasza przygoda zaczyna się w dosyć niefortunnych okolicznościach, kiedy to bohater budzi się zamknięty w ciasnej kapsule, ulokowanej na gigantycznych rozmiarów statku handlarzy niewolnikami. Na szczęście niezbadana wola scenarzysty i magiczna otoczka bycia głównym protagonistą sprawiają, że udaje nam się opuścić klaustrofobiczną celę, a wszystko dzięki rezolutnej Trip, która również miała jakoś okazję załapać się na malowniczy rejs w nieznane.

Półnagi mięśniak pokryty tatuażami, które prawdopodobnie były wykonane przez ślepego na jedno oko rzeźnika, raczej rzadko kiedy potrafi z miejsca wzbudzić zaufanie nowo poznanej, drobnej dziewczyny. Pierwsze spotkanie Monkey’a z Trip jest niczym więcej, jak szaleńczym wyścigiem do szalupy ratunkowej, stającej się jedyną alternatywą dla rozlatującego w powietrzu transportowca. Niestety los chciał, że to czerwonowłosa hakerka pierwsza dociera do ostatniego z pojazdów, zmuszając nas do rozpaczliwej jazdy „na gapę”, niczym rzep przyczepiony do dużych rozmiarów piłki tenisowej. Przebudzenie się po tak kaskaderskim wyczynie powinno być dostatecznym powodem do radości. Ale dochodzimy do siebie ze świadomością, że gdy leżeliśmy nieprzytomni to nasza niedoszła morderczyni zamontowała nam na głowie opaskę kontrolującą wolę i życie - co już trochę psuje uciechę z zachowanego zdrowia. Zostajemy siłą przymuszeni do odeskortowania bezbronnej wobec krwiożerczych mechów Trip, nie pragnącej niczego innego, jak dotrzeć w jednym kawałku do swojego domu, gdzie według obietnicy z powrotem zwróci małpiatemu wolność. Nie ma to jak zły początek wspaniałej przyjaźni...

Obraz

Pozycji, w których główne skrzypce szarpały mniej lub bardziej zgrane duety mieliśmy już trochę, z tym że dawno nie widziałem dzieła, gdzie tak jak w Enslaved byłaby po mistrzowsku pokazana przemiana zachodząca w relacjach pomiędzy dwójką bohaterów. Wiele osób zapewne sięgając po ten tytuł uczyni to z nadzieją, iż otrzymają wybitną zabawę, a także nietuzinkowe rozwiązania - z miejsca mogę zapewnić, że produkt Ninja Theory pod tym względem nikogo nie zaskoczy, ani tym bardziej nie zwali z nóg. Jednakże z drugiej strony zagwarantuje on prawdziwą ucztę w temacie kunsztu aktorskiego oraz zdolności programistów do nadania postaciom niepowtarzalnej wręcz wiarygodności. Może to trochę za mało, aby uczynić z gry hit sezonu, lecz nie zmienia to faktu, że podobnego efektu idzie z trudem szukać w konkurencyjnych, rozchodzących się w milionach egzemplarzy superprodukcjach. Choć tak naprawdę to trudno się dziwić, że ten element wyszedł tak, nie zaś inaczej, skoro odpowiedzialna za niego ekipa dostarczyła nam wcześniej równie fenomenalne pod tym kątem Heavenly Sword, prawda?

[break/]Szkoda tylko, że wszelkie superlatywy związane z fabułą są w dużej mierze niwelowane przez kluczowy element każdej pozycji, a mianowicie rozgrywkę. Podczepiono się pod popularne ostatnimi czasy wspinanie gdzie popadnie, stąd też ponad połowę czasu w Enslaved spędzimy na łażeniu po ścianach lub huśtaniu na poręczach. Powiem tak – rozumiem, iż mamy okres produkcji łatwych i przystępnych, lecz to, co się dzieje w tym tytule, sięga chyba szczytów ciągnięcia gracza za rączkę. Każdy fragment ściany (lub czegoś podobnego), którego da radę się chwycić, świeci się jakby ktoś to celowo pozłocił przed naszym przyjściem, czyniąc z pokonywania kolejnych gruzowisk zwyczajnie podrasowany akrobacjami liniowy spacerek, sprowadzający się do ciągłego duszenia jednego przycisku. W większości przypadków nie można nawet stracić życia w trakcie tych sekcji, gdyż bohater jest automatycznie powstrzymywany przed upadkiem z wysokości, bądź potrafi magicznie "przyspawać" się do skarpy. Prawdziwym wyzwaniem można tylko nazwać poszukiwanie porozrzucanych po mapach tak zwanych Tech Orbów oraz specyficznych, cyfrowych masek, poukrywanych niekiedy w wyjątkowo skrzętnie zatajonych odnogach i szczelinach, bowiem rzucane nam "puzzle" są bardziej obrazą dla osoby inteligentnej, aniżeli autentyczną łamigłówką.

Obraz

Nie lepiej w praniu sprawdza się walka. Pomimo okazjonalnej efektowności, najnormalniej w świecie brakuje tu odczuwalnej różnorodności. Monkey przebija się przez kolejne zastępy rozdrażnionych otwieraczy do konserw z pomocą swej wiernej laski, posiadającej zdolność strzelania zwykłymi pociskami, albo wiązkami elektromagnetycznymi. Nawet kiedy poświęcimy część zebranych Orbów na zwiększenie wachlarza zagrywek małpiszona, to i tak każda potyczka sprowadza się do mieszania ze sobą dwóch, góra trzech kombinacji na krzyż - co naturalnie z czasem zaczyna ostro nudzić. Niewiele pomagają sami wrogowie, występujących raptem w czterech gatunkach (z tarczą, bądź bez niej), wspomagając się od czasu do czasu jakimiś większymi stertami złomu. Ot, niekiedy liczniejsze gromadki robotów są zdolne do porządniejszego rozkręcenia akcji - kiedy przykładowo pojawi się utrudniający manewry strzelec z osłoną, jeden z napastników zacznie wzywać posiłki (trzeba go zlikwidować, zanim skończy się czas), a część maszynek pojawi się z usterkami, które przy wykończeniach mogą przetrzebić ich własne szeregi. Bossowie co prawda zostali ciekawie zaprojektowani, niemniej poza kilkoma wyjątkami, potyczki z nimi ograniczają się do paraliżowania delikwentów odpowiednimi pociskami i stosownego oklepania ich zardzewiałych zadków - do momentu, aż będą wymagali świeżej porcji prądu prosto w twarz.

Obraz

Oczywiście należy pamiętać, że wspomniane wygibasy i akty przemocy na agresywnych puszkach mają miejsce przede wszystkim po to, żeby pomóc bezradnej wobec niebezpieczeństw zdewastowanego świata Trip - jej zgon jest równoznaczny z ugotowaniem mózgu głównego bohatera przez niewolniczą opaskę. Gracz jako tako nie ma dużej kontroli nad poczynaniami dziewczyny, mogąc jedynie wydawać jej proste komendy - pokroju śledzenia nas, wyświetlenia odwracającego uwagę hologramu, obezwładnienia napastników impulsem elektromagnetycznym, ewentualnie poproszenia o uaktywnienie jakiejś dźwigni. Dziewucha nie jest na szczęście aż tak bezużyteczna jak chociażby Jorda z ICO (bądź przeklęta ty zniedołężniała blada babo!), lecz mimo wszystko nie zabraknie sytuacji, gdy będzie wymagała pomocnej dłoni do przeskoczenia większej przepaści, ewentualnie skupienia na nas ognia wieżyczek, by swobodnie dotarła do następnej osłony. Ale tak czy siak, tylko dzięki niej uzyskujemy dokładny rekonesans każdej sekcji oraz wszelkie ulepszenia dla pancerza, zdrowia, broni oraz stylu walki Monkey’a, więc rzadko kiedy sprawia wrażenie "balastu".

[break/]Ostatecznie cała skryta potęga Enslaved sprowadza się jednego – podziwiania gry aktorskiej oraz chłonięcie otaczającego nas świata. W kwestii postaci nie sposób pominąć ogromnego wkładu Andy'ego Serkisa (odtwórca filmowych ról Golluma i King Konga), który podobnie jak w przypadku Heavenly Sword, także przy Enslaved służył nie tylko radą, lecz pomógł też przy nagraniach motion capture. Każdy bohater wręcz oszałamia gestykulacją, mimiką, plus świetnym dubbingiem, aczkolwiek wyłącznie w przerywnikach filmowych... Już podczas właściwej gry da się zauważyć pewną sztywność, toporność niektórych ruchów, co mocno dziwi, gdy wcześniej widziało się ten kunszt w scenkach. O samym otoczeniu natomiast można mówić różnie - tak wymieniając liczne plusy, jak besztając twórców za jawne lenistwo na przykładzie kilku lokacji. Bo panoramy zrujnowanego Nowego Jorku, pokrytego bujną zielenią, są w stanie wprawić w zachwyt, lecz z kolei część obiektów na zbliżeniach atakuje gałki oczne bardzo ubogimi teksturami, a co gorsza - niekiedy doczytującymi się "warstwami"...

Obraz

Jeśli chodzi o kwestę udźwiękowienia to pomijając wybitny dubbing, Enslaved: Odyssey to the West jakoś szczególnie nie drażni efektami i utworami, ale równocześnie nie posiada niczego, co by wybiło ten tytuł ponad jakąś przeciętną. Na całą grę usłyszałem raptem ze dwa, może trzy kawałki, które idealnie pasowały do dziejącej się na ekranie akcji, natomiast reszta bez szczególnej nachalności spokojnie przygrywa w tle, jakby celowo twórcy za bardzo nie chcieli odrywać naszej uwagi od przedstawianych wydarzeń. Czuć, że cała energia poszła w dopracowanie dialogów, przez co stały się one fenomenalnym uzupełnieniem od początku obłędnie wyglądających konwersacji oraz sprzeczek. Pozostałe dźwięki i trzaski towarzyszące „Wędrówce na Zachód” zwyczajnie brzmią tak, jak powinny – roboty wydają z siebie przeraźliwe, elektroniczne ryki, a sypiący się gruz, czy walące z impetem o ziemię całe potężne konstrukcje, dodają uroku czasami niepotrzebnie wydłużanym sekcjom wspinaczkowo-eksploracyjnym. Zwyczajnie - szału nie ma.

Obraz

Swego czasu po ukończeniu Heavenly Sword byłem przekonany, że mogłem tamtą pozycję polecić dowolnej osobie kochającej gry akcji i liczącej na ciekawą fabułę. Po ujrzeniu napisów końcowych w Enslaved już tego uczucia nie było, a projekt pozostawił mnie w przeświadczeniu, iż najnowsze dzieło Ninja Theory zawładnie umysłami o wiele węższego grona osób, które oto dadzą się porwać fantastycznej opowieści dwójki skazanych na siebie bohaterów. Piętą achillesową oddanej nam Odysei jest w głównej mierze mało odkrywcza zabawa, dodatkowo cierpiąca na odczuwalną czasami monotonię, przez co pewnie niewielu skusi się na ponowne sięgnięcie po ten tytuł w celu pozbierania pominiętych Orbów i masek. Nie jest to produkt popsuty (choć daleko mu do technicznej perfekcji), ale w trakcie obcowania z nim ciągle męczyło mnie to uczucie, że czegoś zwyczajnie tutaj brakuje... Niemniej warto przynajmniej dać szansę popisom Serkisa.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl