Dragon Quest IX
Japońskie produkcje praktycznie od zarania dziejów cechowały nietuzinkowe pomysły, ale również i tendencja do kurczowego trzymania się sprawdzonych schematów. Seria Dragon Quest to już pewnego typu kult w Kraju Kwitnącej Wiśni, gdyż premierze każdej nowej odsłony towarzyszą niezliczone tłumy fanów, gotowych koczować po kilka dni w kolejce, aby tylko szybko dostać swój egzemplarz. DQ IX to też idealny przykład wspomnianej stagnacji, w której marka tkwi stanowczo, bez wyraźnych aspiracji do ewoluowania.
31.08.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:48
Choć w sumie trudno dziwić się Square Enix, że nie kwapią się sięgnąć po innowacyjne rozwiązania, skoro w samej Japonii Dragon Quest IX: Sentinels of the Starry Skies w pierwszych dniach przebiło 3 miliony sprzedanych kopii. Tamten rynek zwyczajnie wielbi to, co znane oraz sprawdzone, rzadko kiedy przychylając się ku drastycznym przemianom. A nie inaczej dzieje się na terenach Europy i USA, których mieszkańcy, zakochani w azjatyckich produkcjach, równie gorliwie oblegali sklepy z nadzieją, że położą łapska na cieplutkim opakowaniu z kartridżem. Tymczasem przeciętny, szary Polak może mieć niestety spore trudności z docenieniem pełnego potencjału najnowszego „Smoczego Zadania”, o czym naturalnie nie omieszkam wspomnieć w stosownym do tego momencie.
Zacznijmy jednak od aspektu, bez którego żadne, nawet najbardziej archaiczne "skośne" RPG nie byłoby w stanie się obejść, czyli fabuły. Wcielimy się w postać jednego z niebiańskich Celestrians – potężnych aniołów strzegących bezpieczeństwa śmiertelników, zamieszkujących krainę nazywaną Protektoratem. Wzorem pozostałych sumiennych obywateli podniebnego miasta Obserwatorium, tak też my gromadzimy wytwarzaną przez wdzięcznych ludzi energię (benevolessence), aby móc przekazać ją „Drzewu Świata” – Yggdrasilowi. Dla każdego Celestriana jest to najważniejszy proces w jego egzystencji, gdyż karmiony w ten sposób "pień" ma w odpowiednim momencie wydać na świat magiczne figi, będące jedynym sposobem dla uskrzydlonych strażników, aby dostać się do Ziemi Bożej. Będąc już zaledwie krok od „wniebowstąpienia”, całe Obserwatorium pada ofiarą niszczycielskiego ataku, który nie tylko strąca naszego herosa na grzeszny padół łez, ale pozbawia go aureoli oraz skrzydeł, czyniąc widzialnym dla przeciętnego człowieka. Zaczyna się kolejna wielka przygoda...
Trzeba przyznać, że na starcie cała historia brzmi niezwykle porywająco, acz ostatecznie takową niestety nie jest - wszystko za sprawą kilku tragicznych rozwiązań i decyzji (względem poprzedniczek), których podjęli się twórcy. Chodzi między innymi o zrezygnowanie ze z góry ustalonych bohaterów w drużynie. Gracz samodzielnie ustala wygląd zarówno właściwego protagonisty, jak też kompanów. Zamiast kierować ciekawymi osobnikami o przebogatej przeszłości, tak naprawdę dostajemy szereg wyzutych z uczuć oraz charakteru „manekinów”. Sytuacji nie ratują postacie drugoplanowe, poznawane w trakcie wykonywania setek oferowanych zadań pobocznych. Spora część z nich ma poważne problemy z wyróżnieniem się spośród tłumu pozostałych, uzbrojonych w jednozdaniowe dialogi „statystów”. Wypowiedzi tylko pogłębiają dramat tych bezbarwnych nudziarzy, przez co niejednokrotnie zapomnicie o nowo poznanych osobnikach zaraz po przekroczeniu murów miasta. Ciężko więc autentycznie wciągnąć się w rozgrywające dookoła tragedie, kiedy ich uczestnicy to zgraja bezpłciowych, zamulających ludzików.
[break/]Nie należy oczywiście zapominać, że Dragon Quest IX to nie tylko cyfrowa opowieść, ale w pierwszej kolejności gra RPG, napędzana przez niezliczone pojedynki z oblegającymi tereny Protektoratu bestiami. Fani serii znając życie będą zachwyceni faktem, iż sama mechanika walk pamięta jeszcze czasy pierwszych części. Oznacza to powrót do tradycyjnego, turowego systemu, z wiecznie obecnym podziałem na oklepane opcje jak Ucieczka, Atak, Przedmioty, Zdolności i całą resztę klasycznych funkcji. Przy czym starcia nie są już losowe, gdyż wszelkiej maści maszkary biegają sobie luzem po odwiedzanych przez nas dosyć sporych, otwartych lokacjach (więc da się je ominąć). Wraz z postępami w fabule, nie tylko rozwijamy swoje statystyki, ale otrzymujemy też specjalne punkty, przeznaczone do stopniowego wykupywania odpowiadających danej klasie zdolności czy ulepszeń. Nie widzę sensu żeby nadto rozwodzić się nad tym elementem zabawy, ponieważ trzeba było być chyba zamrożonym przez ostatnie piętnaście lat, żeby nie znać mechanizmów oferowanych przez produkt Square Enix...
Prawdziwą siłą napędową rozgrywki jest bez dwóch zdań zatrważająca ilość broni, zbroi i akcesoriów, czekających na stopniowe skompletowanie przez maniaków. Praktycznie każda misja, ukryta miejscówka, czy nawet opcjonalni i nadludzko silni bossowie, nagradzają nasz wysiłek jak nie nową błyskotką dla drużyny, to rzadkim surowcem, który kiedyś wykorzystamy do stworzenia własnego ekwipunku. Dokonamy tego w specjalnym gadającym kotle alchemicznym, dzięki odrobinie szczęścia i przy pomocy zebranych w trakcie wędrówki przepisom. Szaleńcze gromadzenie poszczególnych fragmentów ekwipunku jest o tyle przyjemne, że dzierżone wdzianko oraz oręż są nieustannie widoczne w trakcie eksploracji świata plus przy nadarzających się dialogach. Niewątpliwie twórcy cały swój wysiłek wpakowali właśnie w ten konkretny „kolekcjonerski” aspekt nowego Dragon Questa, co dano odczuć potencjalnym nabywcom już za pośrednictwem samych reklam (można w nich było zobaczyć kilka znanych twarzy, jak chociażby Setha Greena, zachwalającego eleganckie czerwone ponczo).
Dochodzimy w ten sposób do kolejnego ogniwa rozgrywki, nierozerwalnie związanego z poszerzaniem przepastnego plecaka - chodzi mi o tryb multiplayer oraz sieciowe dodatki. Autorzy dziewiątego Dragon Questa doskonale wiedzieli, jak wydłużyć żywotność już i tak niepokojąco długiego tytułu. Oddano nam możliwość wspólnego pokonywania odległych zakątków Protektoratu w lokalnej kooperacji dla maksymalnie czterech graczy plus wypuszcza się raz w tygodniu świeżą porcję misji i bonusów, czekających na pobranie. Prawdziwym oczkiem w głowie producenta jest system wymiany danych „w biegu”, dokonujący się gdy dwie konsolki z grą, przełączone na tryb wyszukiwania (czynią to nawet będąc w stanie uśpienia), miną się ze sobą - to praktycznie niewyczerpane źródło map skarbów, które zapewnią nam dziesiątki następnych godzin spędzonych na pokonywaniu ukrytych grot z groźnymi „szefami” broniącymi cennych błyskotek. Szkoda, że patent sprawdza się w polskich warunkach wyłącznie na papierze...
[break/]Warto rzecz jasna wspomnieć, jak prezentuje się najmłodsze dziecko ekipy Level-5. Otóż graficznie to dosyć nierówny tytuł. Modele 3D głównych bohaterów, wraz z ich animacjami, prezentują się raptem schludnie, choć bajkowo (nie odkrywają przed nami jakiś mistycznych pokładów mocy drzemiących w bebechach DS-a). Dziwnie wypadają projekty najmniej znaczących postaci, które oto zostały już z niewyjaśnionych powodów wykonane ze zwyczajnych "bitmap" 2D... Zabijają za to renderowane przerywniki filmowe, sprawiające wrażenie, jakby znajdowały się w nich ręcznie narysowane, trójwymiarowe obiekty. Tylko co z tego, że te drobne majstersztyki potrafią doszczętnie obezwładnić swym artyzmem, skoro na dwadzieścia godzin gry widzimy ich raptem z ponad minutę? Jestem święcie przekonany, iż tytuł wyglądałby znacznie lepiej, gdyby twórcy dodatkowo zdecydowali się umieścić w rozgrywce rysunki autorstwa genialnego Akiry Toriyamy, obecne właściwie wyłącznie w materiałach promocyjnych.
Ścieżka dźwiękowa w Dragon Quest IX: Sentinels of the Starry Skies również zawodzi. Pomijam już specyficzne brzmienie poszczególnych utworów, przypisanych do poszczególnych sekcji z eksploracją oraz walką, bo to jest raczej kwestia gustu (mnie osobiście troszkę te kawałki irytowały), nie jestem jednak w stanie przeboleć zupełnego braku dubbingu, który autentycznie byłby w stanie ocalić wspomniane wcześniej wyzute z charakteru dialogi. A tak dostajemy jedynie szereg bojowych „pierdnięć” i „trzasków”, mających trudności z wprowadzeniem odpowiedniego nastroju. Możliwe, że niejednokrotnie złapiecie się na kompletnym wyciszaniu muzyki, co przynajmniej pomoże zaoszczędzić trochę baterii...
Cóż, dawno nie miałem tak trudnego orzecha do zgryzienia pisząc recenzję. Co by nie mówić, mamy tutaj do czynienia na pewno z pozycją technicznie sprawną i wolną od błędów. To produkt tak na wskroś japoński oraz przesiąknięty tradycyjnymi (archaicznymi) rozwiązaniami, że spodoba się na bank maniakom tej tkwiącej w marazmie serii - innym niekoniecznie. Jeśli nie odstraszają Was „staroszkolne” jRPG, to nowy Dragon Quest zagwarantuje grubo ponad sto godzin zabawy, które być może wydłużycie z grupką zapalonych znajomych. W przeciwnym wypadku dojdziecie pewnie do podobnych wniosków, co ja – iż męczycie się z odświeżonym świadectwem minionej epoki, będącym tylko próbą wciśnięcia po raz kolejny piętnastoletniej gry, z doklejoną następną rzymską cyferką...