Dlaczego podchodzić do każdej dyskusji jak do rywalizacji?
08.07.2016 | aktual.: 12.07.2017 18:57
Nie zawsze trzeba udowadniać własną rację w dyskusji. Sam kiedyś wdawałem się w dysputy z ludźmi, którzy przyjęli za swoją jakąś ideologię, ale gdy tylko wyczuwałem "betonowy opór" tych ludzi, w niechęci spojrzenia na to, jak rzeczy się mają, ustępowałem. Myślałem sobie wówczas - może ten beton przekonań oderwanych od realiów życia, jest potrzebny danej osobie, by nie musiała mierzyć się z własnymi lękami, kompleksami, fobiami? Każdy potrzebuje jakiegoś poczucia bezpieczeństwa, by zacząć mierzyć się z własnym "cieniem", z tym w nim, co go przeraża, więc od tego, co przeraża, się odcina. Na to trzeba pewnej odwagi, a nawet aktu desperacji, by mierzyć się z tym w nas, do czego nie chcemy się przyznać, że to nasze, więc najchętniej zobaczylibyśmy to (i na ogół widzimy) u innych. Nie zależy mi, aby w każdej dyskusji wygrać, każdego przekonać do swych racji, bo wiem, że to niemożliwe. Zależy mi na tym, by dzielić się, z bliźnimi, pewnym światem wartości, który nie jest wymyślonym przeze mnie, lecz odkrytym. Gdybym nie odkrył w swoim czasie tego świata wartości, dziś żyłbym pogrążony w obłędzie, albo w ogóle już bym nie żył... Przeżyłem dramatyczne załamanie życiowe i jak to mówią, nawet najgorszemu wrogowi nie życzyłbym przejścia przez podobne piekło. Dlatego staram się dzielić, tymi wartościami i tymi postawami, które uratowały mi życie. I nie uważam tego, za jakąś szczególną dobroć z mojej strony - myślę, że tak postąpiłby każdy. To jakby naturalny odruch serca, jak ktoś widzi potykające się dziecko albo spadające gdzieś z okiennego parapetu, usiłuje je złapać i jakoś pomóc. Solidarność, skłonność do reagowania z dobrocią i współczuciem, jest, jak sądzę, naszą prawdziwą naturą, jest czymś z czym przychodzimy na świat. Czułem te wartości w sobie, gdy byłem dzieckiem, realizowałem je, a potem w kontaktach z innymi ludźmi, odciąłem się od tej własnej, naturalnej wrażliwości. Zacząłem żyć tylko we własnej głowie, co doprowadziło mnie do kryzysu, do upadku. A z tego upadku znów zacząłem wydobywać się, odkrywając ową wrażliwość, z którą byłem w bliskim kontakcie, jako dziecko. Pewna młoda osoba zapytała mnie ostatnio - "Czemu życie jest takie ciężkie"? Poza dobrym dzieciństwem, też tak myślałem. Ale już tak nie myślę. Życie jest ciężkie wtedy, kiedy mu odmawiamy dostępu do nas, kiedy nie żyjemy "od serca", kiedy nie czujemy, kiedy nie chłoniemy całym sobą życia, a tylko o życiu myślimy. Przeczytałem gdzieś takie stwierdzenie, że stać się dojrzałym, to opuścić "strefę komfortu". Co jest tą "strefą komfortu". Moim zdaniem tą "strefą komfortu" jest uczestniczenie w życiu nie jako jego nieodłączny uczestnik, lecz jako kibic, stojący gdzieś symbolicznie na wysokiej wieży i z boskiej wysokości niebios oglądający ten świat, krytykujący wszystkich i wszystko, samego siebie zaś uznający za chodzący, nieskazitelny ideał. Niektórzy taką postawę podciągają pod termin "ukąszenie narcystyczne". Jeśli chodzi o sztukę dyskutowania, to dla mnie mistrzem nad mistrzami, jest Sokrates. On pozwalał swoim rozmówcom w pełni zaprezentować cały kompleks własnych przekonań, a delikatnymi sugestiami jasno wykazywał im, że to, co mówili jest ze sobą albo sprzeczne albo nielogiczne, więc ci ludzie sami odkrywali, że to, w co święcie wierzyli, było tylko pseudo wiedzą. Dopiero spod tej powierzchownej warstwy pseudo wiedzy, wyłaniała się prawda. A Sokrates był takim akuszerem, pomagającym narodzić się prawdzie. Ostatnimi czasy wdawałem się w dyskusję z ludźmi, którzy koniecznie chcieli mnie przekonać, że to oni we wszystkim mają rację, a ja się we wszystkim mylę. Gdy wyczuwam takie podejście, myślę sobie, że jakieś lęki, jakieś kompleksy czy nie rozwiązane problemy wewnętrzne, kryją się za taką postawą. Dla mnie nie jest najważniejszym, by przekonać adwersarza, że to ja mam rację, nie on. Ważniejszym jest dla mnie, by stać po stronie własnej, wewnętrznej prawdy - czyli nie koniecznie tego, co mi mówią moje myśli, lecz tego, co mi mówią moje odczucia, moja intuicja, wrażenia ujawniające się w ciele. Nasz "aparat poznawczy" Carl Gustaw Jung, porównał do góry lodowej - jedna siódma góry wystaje ponad lustro wody - to niejako świadomy umysł, pozostałe sześć siódmych, zanurzone w wodzie, reprezentuje nieświadomy umysł. Jeśli więc nasze świadome "ja" uznajemy za centrum naszej istoty, rezygnujemy z korzystania z większej części naszego aparatu poznawczego. [Wikipedia podaje, że 19% góry lodowej wystaje ponad lustro wody, a 81% zanurzona jest w wodzie https://www.wikiwand.com/pl/G%C3%B3ra_lodowa]. Dlatego filozofia buddyzmu czy taoizmu, mówi, że trzeba "uśmiercić" nasze "ja", by odnaleźć to głębsze, prawdziwe centrum - Jaźń. Może dlatego filozofia buddyzmu zaleca praktykowanie medytacji, jako oczyszczenie umysłu ze zbędnych myśli. Jeśli ten pozorny środek góry lodowej (pozorny, bo to środek tylko fragmentu, nie całości) zostaje wyłączony, z powodu braku aktywności (braku kompulsywnego myślenia), ujawnia się właściwe centrum całej góry lodowej - całego aparatu poznawczego. W teorii wydaje się to proste. Gdyby jeszcze tak było z praktyką...
Dlaczego kochamy psy? Bo one widzą tylko to, co jest i potrafią się tym cieszyć! Nas, ludzi, na ogół cieszyłaby inna, "lepsza", "bogatsza" rzeczywistość, dlatego z tą co jest, jesteśmy w permanentnym stanie wojny...
https://www.evernote.com/shard/s374/nl/64008844/f3b05c0c-2cb3-4551-b131-ef2c142efd1a?title=Umie%C4%87%20cieszy%C4%87%20si%C4%99%20tym%20co%20jest