Więc byłem na filmie…
09.11.2012 16:47
… ale nie byle jakim.
Mówi się, że to nie my wybieramy miłość – tylko miłość wybiera hipstereskie ciuchy. Nic bardziej mylnego.
Poszedłem na ten film, bo była okazja – nie ukrywam. Jedyny TAKI pokaz w dziejach ludzkości… albo przynajmniej Wrocławia. Kino, o dziwo było zapchane. Przyznam szczerze, iż nie spodziewałem się takiego rozwoju sytuacji. Przełknąłem ślinę, odnalazłem miejsce i we dwójkę zaczęliśmy czekać na to, co zostanie puszczone… A potem, po kilku minutach reklam, usłyszałem swą ukochaną ośmiobitową muzyczkę i wiedziałem, że nie ma lepszej ekranizacji.
Scott Pilgrim kontra świat – nie, to nie jest byle film. To moja życiowa historia.
No dobra, może nie do końca. W przeciwieństwie do tytułowego bohatera mam pracę. Nie chodzę z 17 letnią uczennicą w mundurku (która notabene jest Chinką) i nie sypiam w jednym łóżku ze współlokatorem gejem. Nie potrafię też grać na gitarze. Auć. Ten krótki opis, powinien odstraszyć przeciętnego miłośnika filmów. Na dodatek produkcja ta nigdy nie trafiła do polskich kin, gdyż okazała się amerykańskim fiaskiem nie zarabiając na siebie nic.
Ku mej radości – a było to ponad dwa lata temu – podczas jednego z festiwali filmowych ktoś postarał się i ściągnął Scotta Pilgrima, tak aby nasi rodowci miłośnicy O’Malleya i Wright mogli radować się ich twórczością.
Dlaczego jednak o tym piszę – powodów jest wiele, głównie jednak z racji dywagacji na temat ekranizacji. Bo wyżej wspomniany film jest właśnie ekranizacją komiksu Kanadyjczyka O’Malleya.
“Scott Pilgrim” – i rozpoczynający serię tomik “Scott Pilgrim's Precious Little Life” jest nietypowym tworem. Stylizowany na mangę, w pełni czarnobiały (choć aktualnie wyszła kolorowa wersja), jest historią młodega kanadyjczyka, który wyrósł na grach komputerowych, komiksach, filmach i na całej gamie innych popkulturowych śmieci. Okazuje się jednak, iż świat dookoła niego wcale nie różni się od tego, co widzi na srebrnym ekranie… nie mniej jest rzeczywisty, a problemy w nim istniejące nie znikają same z siebie. Choć wydaje się być to niezwykle głębokie – to tak naprawdę cała fabuła rozbija się o pokonanie ligi siedmiu byłych. W skrócie – siedem ekstra odjechanych pojedynków z mistycznymi mocami, gwiazdorami kina, bliźniakami a nawet z weganami!
Tymczasem film – wszyscy miłośnicy komiksu (w tym i ja) bardzo bali się tego, co zobaczą w kinach. Pierwsze nazwiska aktorów wcale nie poprawiły naszego humoru. Tandetny Cera jako Scott, Mary Elizabeth Winstead w roli nieokiełznanej Ramony i trzymajcie mnie, ale brat Kevina Samego w Domu jako Wallace „Dipping Sauce Bi**ch” Wells. To nie mogło skończyć się dobrze.
I nie skończyło się – film, jak już wspomniałem był klapą finansową. Dystrybutorzy po kilku seansach zdecydowali się uderzyć jedynie w strefę DVD gdzie… produkt sprzedał się zaskakująco dobrze. Zaskakująco…
Zaraz? Co?
Fani Pilgrima w 90% procentach pokochali film. Lecz nie tylko oni – również Ci, którzy uwielbiają różne gry, komiksy, mangę i zabawne odniesienia do popkultury. Tak, tytuł przemówił do specyficznego grona odbiorców, do którego kierowany był również komiks. Niesamowite, że można było nakręcić coś, choć tak całkiem innego, to pasującego do klimatu ekranizowanego materiału. Oczywiście przy tworzeniu filmu pracował autor, sam wielki O’Malley, ale to na pewno nie jedyny powód dla którego tytuł ma stałą fan bazę.
Pisze o tym nie bez powodu – weźmy pierwsza lepszą ekranizację Hollywódzką i zerknijmy na to czym jest i co ona robi… A w 99% jest szybkim skokiem na kasę i robi wszystko źle, do tego stopnia, że odstrasza ludzi od oryginałów. Zerkając na listę kinową widać od razu co się kroi – w tym tygodniu na przykład Silent Hill część w sumie druga. Nie był to zły horror klasy B, zapewne też będzie miał swoich wiernych fanów, ale nie będą to fani materiału źródłowego, gdyż film pomimo trzymania się pewnych standardów jest… miałki. Uf, przeszło mi to przez klawiaturę, choć z trudem. Gra jest już legendą i choć kolejne wersje wołają o pomstę do nieba, to te pierwsze miały coś więcej niż tylko kiepską grafikę ukrytą za mgłą i seksowne pielęgniarki.
Oczywiście trudno znaleźć naprawdę dobre ekranizacje bez ogromnego budżetu – Iron Mana ratuje Robert, bez nonszalancji którego, film pewnie byłby równie porywający co Kapitan Ameryka z lat 70. Ale efekty specjalne i sam główny bohater to astronomiczne koszty, patrz nowa trylogia Batmana, która niekoniecznie musi iść z jakością, patrz Transformersy.
Nie mniej to te trochę starsze filmy mają u mnie w serduszku ciepłą posadkę. Przypomnieć sobie mogę choćby pierwszą Larę Croft – acz to się nie mogło nie udać. Angelina, dwie spluwy, seksowne wdzianko i przepiękne widoki – tak to był Tomb Rider jakiego pamiętam. Tu postanowiono zrobić film dokładnie taki jak gra… strzelanie, niesamowite lokalizacje i gorąca pani archeolog.
A Mario Bros – widzę po waszych skwaszonych minach, iż próbujecie usunąć z pamięci tę ekranizację, ale nie róbcie tego. Jest to jeden z lepszych tytułów opartych na grze. Bo czego więcej spodziewać się po grubym hydrauliku skaczącym nad rurami? Do tego genialne role Bobiego Hoskinsa i Denissa Hoopera, tworzą arcydzieło na pograniczu kiczu i pełnej abstrakcji. Piwo, chipsy i Super Mario Bros The Movie, to gwarancja udanego wieczoru.
Wracając do głównego wątku – Scott Pilgrim Kontra Świat to bez wątpienia jeden z najlepszych według mnie filmów ostatniego dziesięciolecia, oparty na jednym z lepszych komiksów i polecam go jako przykład rewelacyjnej ekranizacji, z której fani (w większości) są zadowoleni. Jest on do kupienia na DVD za 23 zł w popularnym serwisie aukcyjnym. To nawet taniej niż jeden bilet na Silent Hill Apokalipsa 3D.
Czyż nie? ;)