Apple bez Jobsa. Minęło pięć lat...
05.10.2016 | aktual.: 05.10.2016 13:26
Właśnie dziś mija dokładnie pięć lat od śmierci Steve Jobsa. Choć dzień ten nie wzbudza już takich emocji jak kilka lat temu, wielu sympatyków Apple odczuwa swoistą pustkę jaka powstała po jego śmierci, część tej pustki Apple nie zdołało zapełnić, choć ciągle bardzo się stara, pozostała część została celowo zachowana, jakby chciano pokazać, że Jobs jest ciągle w Cupertino.
Kilka dni po śmierci Jobsa pojawiły się pierwsze komentarze, że to koniec Apple jakie znamy, a nawet takie, że to koniec Apple jako firmy. Przytaczano wówczas wiele argumentów, między innymi taki, że gdy pozbyto się Jobsa z Apple, firma w krótkim czasie stanęła na skraju bankructwa. Choć argument ten bardzo pasował do wysuwania takowego twierdzenia, był zupełnie bzdurny. Rok 1976 powstaje Apple Computer, firma się dynamicznie rozwija, staje się jednym z symboli biznesu, który wyszedł z garażu i zamienił się w jednego z czołowych producentów komputerów, by szczyt osiągnąć w 1985 roku, wraz z premierą pierwszego Macintosha. Rok 1986, Jobs odchodzi z Apple, firma toczy się w przepaść, by z pioniera informatyki zamienić się w firmę, której produktów nikt nie chce kupować, poza tymi, którzy muszą lub mają źle poukładane w głowie. W 1997 nadchodzi zbawca, Jobs wraca do firmy i Apple ponownie pnie się w górę, wdrażając wiele produktów, których używamy do dziś, których nazwy stają się synonimem towaru i wyznacznikiem nowych trendów. Naturalną koleją rzeczy było więc twierdzenie, że skoro Jobs odszedł, firma Apple skazana jest na porażkę, tym bardziej że Jobs wrócić już nie może.
Rzecz w tym, że udział Jobsa w firmie Apple w latach 1976-1986 był zupełnie inny, niż mu często się przypisuje. Owszem, był założycielem, organizatorem, autorem wielu pomysłów i zabójcą równie wielu koncepcji (np. otwartej architektury Apple). Potrafił promować produkowany sprzęt, zachęcać do współpracy sprzedawców, dostawców i programistów. Jednak jego wpływ na to, jaką drogą podążało Apple, był mocno ograniczony przez fakt, że za głównymi decyzjami stał zarząd i udziałowcy, a nie jeden, jedyny Jobs i prezes John Scully.
Katastrofa lat 1986-1997 też nie wynikała z faktu, że Jobsa w Apple nie było. Był w NeXT, miał swój biznes, swój komputer i nieograniczoną władzę, a jego ówczesne decyzje i posunięcia nie sprawiły nagle, by NeXT stał się czymś więcej niż chwilową ciekawostką. Owszem, pochodnym z NeXT jest obecny system operacyjny OS X, pochodnymi są animacje studia Pixar, ale NeXT jako komputer nie odniósł sukcesu. Ówczesna sytuacja Apple została wykreowana przez zarząd i prezesa Johna Scully, dla którego najważniejszym było dążenie do sukcesu i zysków bez oglądania się na tożsamość firmy, która kieruje. Nie, Apple wówczas nie było firma pozbawioną pomysłów i nowatorskich rozwiązań. Choć tylko niektóre z nich trafiły na rynek — np. Apple Newton, jest cała masa takich, które z rozmaitych względów pozostały w Cupertino, a były to produkty niezwykle ciekawe — np. zegarek czy telefon Apple. Wtedy także Apple rozpoczęło pierwsze eksperymenty z procesorami, współtworzonymi wówczas z IBM i Motorolą, procesorami PowerPC, które w opinii wielu programistów, są dużo bardziej przyjazne niż produkty Intela, często też były bardziej wydajne. Także w tym mrocznym okresie, Apple porozumiało się z Acorn Computers, VLSI Technology tworząc spółkę joint-venture - Advanced RISC Machines Ltd o bardzo dziś rozpoznawalnym skrócie ARM, która ma tak olbrzymi wpływ na nasze dzisiejsze, codzienne życie i której wpływu na obecne procesory Apple Ax wręcz nie sposób przemilczeć. Tak więc były pomysły, ale brakło kompletnej wizji na to, jak je wykorzystać.
W zamian skupiono się na produkcji dziesiątek modeli komputerów niewiele różniących się miedzy sobą, poza nazwami. Komputerów drogich i niemogących skutecznie konkurować z tanimi, azjatyckimi składakami, komputerów, których wizji sprzedaży nikt w Apple nie miał.
Skoro nie sprzedaje się żaden z naszych dziesięciu modeli komputerów, stworzymy kolejne dziesięć, może złapią.
Zdawała się mówić myśl przewodnia ówczesnego zarządu.
Powrót Jobsa do Apple to zupełna zmiana filozofii i strategii firmy. O przepraszam, filozofii nie. To raczej powrót do korzeni, decyzja, że nie warto iść z prądem, nie warto walczyć z azjatyckimi producentami tanich komputerów, to decyzja, że należy iść pod prąd. Nie oglądać się na to, co dzieje się wokół, ale robić swoje. Dobrze, solidnie, intrygująco, ale swoje. Czyż nie z takiego założenia powstał pierwszy, jakże kontrowersyjny iMac ? Prawdziwe dziecko Jobsa, który do zielonkawego komputera miał tak samo osobiste podejście, jak do pierwszego Macintosha.
Kolejne produkty, które stały się ikonami (iPod, iPad, iPhone) to kolejne przykłady na to, że należało robić swoje, nie oglądać się na innych, nie ścigać się na ceny i cyferki na papierze. Wszystko to, co Apple projektowało i sprzedawało, zwracało na siebie uwagę, choć nie zawsze owa uwaga zamieniała się w sukces rynkowy. Zwracało uwagę, bo Steve Jobs potrafił to przedstawić, potrafił zainteresować, zaskoczyć i wytłumaczyć, że to, co ona trzyma w ręce, na scenie, jest nam potrzebne, a czasem niezbędne. Podekscytowanych potrafił przekonać, że cena nie gra roli, wątpiących potrafił zachęcić do spróbowania, zapoznania się, dotknięcia. Bez wątpienia miał on też wpływ na to, jak bardzo produkty Apple są powiązane ze sobą. Na to, że dziś nie stanowią one poszczególnych przedmiotów codziennego użytku, ale przedmiotów powiązanych ze sobą, działających razem ku wygodzie użytkownika.
Bez najmniejszej wątpliwości twierdzę, że dziś w Apple brakuje takiego "Jobsa". Człowieka, który wyjdzie na scenę, pokaże, przekona, że cena nie ma znaczenia, że to, co ma w ręce, jest nam niezbędne, potrzebne i zwyczajnie fajne. Nie mam wątpliwości, że Jobs przygotował Tima Cooka do sterowania Apple najlepiej jak umiał. Zostawił mu wytyczne, a sam Cook zdaje się nie tylko je stosować, ale czuć owa filozofię firmy, która została zapomniana w latach 1986-1997 i brak której, doprowadził firmę niemal do bankructwa. Problem w tym, że Cook nie jest showmanem, nie jest "Jobsem ze sceny" i chyba sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę, powierzając prezentacje w ręce innych osób. Niestety i one nie są "Jobsem ze sceny" choć bardzo się starają. Wystarczy porównać sobie ich występy sprzed pięciu lat i współczesne, by zauważyć, że z zakłopotanych i często zagubionych prezenterów zamienili się w osoby swobodnie poruszające się po scenie i już spokojnie prezentujących to, co mają do zaprezentowania. Jednak to wszystko jest wyuczone i choć bez wątpienia, każdy z nich włożył mnóstwo pracy w to, by zostać "Jobsem sceny" różnica między nimi a Jobsem jest dokładnie taka sama jak między Amadeuszem Mozartem, który muzykę przepisywał z głowy, bez poprawek, a nadwornym kompozytorem cesarza Józefa II który, choć komponował bardzo dobrze, pozostawiał po sobie zapisy nutowe pełne korekt, skreśleń i uzupełnień.
Wbrew temu, co wielu wróżyło, Apple nie skończyło się ani w dwa, ani w pięć lat po śmierci Jobsa i jak narazie nie ma sygnałów, by miało się skończyć w kolejne pięć lat, choć wszystko na tym świecie jest możliwe. Z cała odpowiedzialnością jednak twierdzę, że nie będzie postrzegane tak jak za czasów Steve'a Jobsa dotąd, dopóki nie znajdą w swoich szeregach owego "Jobsa ze sceny"' dotąd, dopóki nie zdołają zapełnić tej pustki, jaka po śmierci Jobsa została.
Jak wspominałem na wstępie, poza pustka, którą Apple bezskutecznie stara się zapełnić, jest jeszcze "cząstka", która celowo została zachowana i dobrze. Owa "cząstka" to sposób tworzenia produktów, w których nie ma miejsca na podążanie za rynkiem, to faza tworzenia podczas której, ostateczny wygląd ma wartość nadrzędną i to inżynierowie musza dopasować się do stylistów. Owa "cząstka" to niezbyt opasły katalog produktów, które idealnie współpracują ze sobą, ułatwiając lub uprzyjemniające nam codzienne życie. W końcu owa "pustka" to pusty gabinet Steve’a Jobsa w Cupertino, pozostawiony dokładnie w takim samym stanie, w jakim zostawił go Jobs, przekraczając jego próg w ostatni dzień swojego pobytu w pracy. Być może ciągle się tam pali światło, a jego ulubiony MacBook jest uśpiony i nikt nie ma odwagi, a nawet nie śmie go wyłączyć, bo komputerów jak i tego co robił Steve nie da się tak zwyczajnie wyłączyć.