20 lat zmian w mobilnym internecie. Od aplikacji WAP do rozwoju RWD
Określenie "strona mobilna" w ciągu ostatnich dwudziestu lat oznaczało trzy różne rzeczy, tworzone za pomocą trzech wyraźnie odmiennych technik. Czy przez następne dwie dekady czeka nas postęp taki sam jak w dwóch ubiegłych?
Tak postawione pytanie niemal wzorcowo spełnia prawo nagłówków Betteridge’a (niemal, bo nie jest nagłówkiem) i odpowiedź istotnie brzmi "nie". Niemniej, warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób branża dotarła do obecnego stopnia zaawansowania. Była to kręta droga, bo wraz z mobilnymi stronami zmieniały się same telefony.
WAP
Przełom lat 2002/2003 to w Polsce (ale nie tylko…) niemal całkowita równina pod względem internetu mobilnego. Główną ofertą internetową były aplikacje WAP, bardzo pokraczna metoda wymiany informacji w internecie, wymagająca dedykowanej aplikacji oraz stron serwowanych w odpowiednim formacie. Nie było możliwości posłania "lżejszej" wersji HTML strony internetowej. Telefon musiał otrzymać stronę w formacie WML, nie było żadnej translacji.
Była za to inna translacja. Większość telefonów nie obsługiwała wtedy sieci pakietowych (mowa o pakietach sieciowych, nie taryfach). Choć większość operatorów testowała sieci GPRS już w 2000 roku, mało kto miał telefon, który rozumiał taką sieć. Doprowadzało to do zabawnej sytuacji, w której WAP, nawet przez GPRS, był tani jak barszcz (np. 10 złotych miesięcznie bez limitów), bo po prostu brakowało usług, z którymi dałoby się łączyć. Można było najwyżej dzióbać sobie maila, choć do tego lepiej nadawał się pecet.
GPRS/EDGE
Sprawy zaczęły się zmieniać, gdy telefony z Symbianem i S60 przestały być telefonami dla najbogatszych, a S40 obrosły w więcej funkcji. Wraz z popularyzacją zasięgu sieci GPRS oraz (wreszcie!) UMTS, była to siła napędowa rozwoju internetu mobilnego w nowej formie. Telefony wzbogaciły się o "prawdziwe" przeglądarki oraz oprogramowanie do poczty i komunikatorów. Nie trzeba było już tworzyć oddzielnych serwerów WAP/WML, wystarczyło mieć w zanadrzu "wersję lite" strony, często tworzoną przy okazji stron dla starych przeglądarek.
Oczywiście, mówimy tylko o statycznych stronach. Multimedia całkowicie odpadają. Załóżmy, mierząc mało dokładną "miarą Netfliksa", że serial wymaga gigabajta danych na godzinę, a film trzech. Przy transferze GPRS (efektywnie 50 kb/s) oznacza to dwa dni pobierania godziny serialu, sześć dni dla filmu.
Obliczenia te są nie tylko niedokładne, ale i pomijają problem rozdzielczości. Na telefonach typowych dla ery GPRS i początków EDGE, maksymalna sensowna jakość to 144p. Ponownie stosując zgrubną estymację, wymaga to około 192 kb/s, co należało do wyżyn transferu EDGE w dużych miastach. Pozostaje jeszcze kwestia kodeków i mocy obliczeniowej... Ale to inne zagadnienie.
Wszechobecna Opera
Królem przeglądarek na telefonach była wtedy Opera. Mocniejsze telefony stosowały Operę Mobile. Słabsze - Operę Mini. Ta druga działa na zasadzie pośrednika: przeglądarka najpierw łączy się z serwerem Opery, informując, jaką chce otrzymać stronę. Następnie serwer Opery pobiera stronę do siebie, przetwarza ją na postać "strawną" dla telefonu który o nią poprosił i posyła do klienta. Była to dobra metoda przeglądania stron, które nie oferowały wariantu mobilnego. Zwłaszcza, że internet mobilny był wtedy stosunkowo drogi…
"Wtedy", czyli w okolicach roku 2007, kiedy typowy telefon z internetem to Nokia 6300 z obsługą GPRS (i WAP 2.0), Wirtualna Polska oferowała dla takich urządzeń portal mini.wp.pl, dostosowany właśnie do takich telefonów. WP Mini było jednak dokumentem HTML+JS, serwowanym przez HTTP. Choć była to niewątpliwie oddzielna wersja, nie tworzono jej w kompletnie oddzielnej technologii. Dziś adres ten przekierowuje na stronę główną, podawaną w wariancie dostosowanym do urządzenia, które ją otwiera - głównie pod kątem graficznym.
Przestaliśmy dziś oszczędzać na transferze. W 2007 roku było inaczej. Paczka 50 megabajtów kosztowała np. 24,99 złotych, co uchodziło za uglę względem cennika z 2004, gdy za tyle samo zapłacilibyśmy około 300 złotych. Paradoksalnie, jeszcze wcześniej (2002) internet był tańszy, ale głównie dlatego, że całą dostępną w Polsce sieć WWW dla telefonów dałoby się pobrać w jeden wieczór.
Zobacz także
Smartfony
Sytuację zmienił iPhone. Apple obrało za cel pracę w kierunku budowania serwisów internetowych możliwych do podawania jako strona i "jako aplikacja" - przy jednoczesnym zwiększaniu mocy i funkcjonalności telefonów. Metodykę tę nazwano responsive web design. Dziś większość dużych stron oferuje właśnie taki, adaptujący się do urządzenia interfejs. Zapotrzebowanie na warianty takie jak WP Mini, z czasem dzięki temu zniknęło.
Krokiem przechodnim był zalew aplikacji mobilnych, ciągnących z "dużej" strony treści wyświetlane następnie w wersji na małe ekrany. Tak, jak wymarzył to sobie Steve Jobs. Mało prawdopodobne, że wszystkie sklepo-strono-aplikacje przejdą na tryb "moja strona i aplikacja to to samo", niewątpliwe jednak ilość kodu uwspólnianego między jednym i drugim w wielu miejscach znacząco wzrosła.
Rewolucyjne zmiany w platformach mobilnych miały miejsce po to, by zrzucić bagaż techniczny dzielący od tych pełnowymiarowych. Kierunkiem rozwoju mobilnych stron internetowych nie jest zapewnienie najlepszej możliwej wersji na telefony, a jak największe rozmycie tego podziału. Tym razem powstrzymuje przed tym już nie ograniczenie platformy, a spadek po dotychczas już stworzonych stronach. "Wersja mobilna" to co prawda już od dawna nie to samo, co "strona na komórki", ale zaskakująco często wariant mobilny strony bywa mniej funkcjonalny.
Przeglądarki internetowe w systemach Android i iOS zawierają przycisk "zażądaj wersji dla komputerów", by móc pobrać wersję pozbawioną tych ograniczeń. Tutaj nie ma miejsca na rewolucje: potrzeba jest po prostu nieustająca praca, by "wersja dla komputerów" była maksymalnie zbliżona do mobilnej - by ten sam kod podawać do przeglądarki na Pixelu, iPadzie i ThinkPadzie.
Jedna wersja dla wszystkich urządzeń
To nie zawsze będzie możliwe, ale ograniczenia są czysto funkcjonalne, a nie techniczne. Dzisiejsza metodyka budowy stron internetowych zapewnia to "out-of-box", coraz więcej narzędzi obiecuje (i dostarcza!) to samo także dla aplikacji. Nie trzeba do tego 5G, Web3 ani jeszcze nowszego JavaScriptu.
Nie ma tu jednoznacznej mety. O ile kiedyś strony musiały przemigrować z WAP, a potem zrezygnować ze stron na klawiszowe komórki, nie ma naglącej potrzeby, by wszystkie strony na świecie zaczęły w końcu dostarczać wariant mobilny, który nie jest upośledzony funkcjonalnie lub wersję całkowicie responsywną. Czeka nas więc chaos i wieloletnie półśrodki. To chyba najlepszy dowód na to, że świat mobilny dogonił ten pełnowymiarowy.
Publikacja powstała w ramach cyklu z okazji 20-lecia dobrychprogramów. Wszystkie artykuły można znaleźć na stronie poświęconej jubileuszowi.
Kamil J. Dudek, współpracownik redakcji dobreprogramy.pl